Brassaï |
Są takie miasta, które niosą za sobą
powiew przeciętności. To nie jest tak, że czujesz do nich niechęć.
Nie o takie miasta mi teraz chodzi. Bardziej idzie o taką zupełną
normalność. Perfekcyjną nijakość. Tak jakby idealnie wpasowywały
się w tło, jakby idealnie stworzone dla ludzi, którzy nie za
bardzo chcą się w życiu wychylać.
Sama reaguje na nie różnie. Pewnie
wpływ ma na to mój nastrój, nastrój osób, na które kompletnym
przypadkiem się natknę. Układ planet. A może też to, po co
przyjeżdżam do takiego miasta.
Do Piury przyjechałam na jakiś nudny
kongres, moim zadaniem przy okazji nawiązanie kontaktu z kilkoma
biznesmanami, o których mogłabym napisać jakiś artykuł. Nic
odkrywczego, nic przerażającego, nic co rodziłoby jakiś dreszczyk
emocji.
Piura jest miastem w Peru. Samo to
pobudziło moją wyobraźnię. Inkowie, złoto, niedostępna puszcza,
wysokie Andy, pustynia, morze... Uznałam, że to świetna okazja,
żeby zatrzymać się tam trochę dłużej. Skoro pokonuję ocean,
dlaczego nie pobyć w raju kilka dni dłużej.
Już wysiadając z autobusu, który
przywiózł mnie z Limy (ponad 900 km) poczułam, że nie jest
dobrze. Że te kilka dni nie mignie jak mrugnięcie okiem. Cała
Piura wydawała się gigantycznym przystankiem autobusowym, drogą do
fabryki, tymczasową osadą na czas wybudowania czegoś na dłużej.
Bardzo się zdziwiłam, że miasto kolonizatorzy założyli już w XV
wieku. Wyglądało trochę jak sklecone na poczekaniu.
Poczłapałam poszukać hotelu. Nie
lubię zatrzymywać się w drogich sieciówkowych przybytkach, który
proponowali mi organizatorzy konferencji. Uznałam, że jak zwykle,
wolę poczuć nieco tubylczego klimatu. Ucieszyłam się dość
szybko natrafiając na uliczkę z hotelami. Wydawało się, że
sprawę noclegu załatwię raz, dwa i szybko udam się na zwiedzanie
miasta. Ciągle miałam wrażenie, że do centrum jest bardzo daleko.
W każdym hotelu z kolei nie było
miejsca albo proponowaną mi jakąś absurdalnie wysoką cenę.
Waluta peruwiańska – sole – była w tym czasie dość zbliżona
do złotówek, dlatego gdy proponowano mi cenę 2000 soli za nocleg w
podrzędnej spelunie, na początku myslałam, że czegoś nie
rozumiem. W końcu podbiegły do mnie dzieci. Najpierw śmiały się,
trochę wstydziły, w końcu jedno z nich podeszło i łamaną
angielszczyzną wytłumaczyło mi, że ”you white no hotel”,
„tourism no hotel” - dzieci energicznie pokręciły głowami,
próbując przetłumaczyć białasce jej parszywe położenie i
odjechały wszystkie trzy na jednym rowerze.
Westchnęłam, bo cóż miałam innego
do roboty. Weszłam do kolejnego hotelu, ale najpierw zamówiłam
zimne piwo. Mężczyzna za barem patrzył z mnie z pogardą, ale nic
mnie to nie obchodziło. Jetlag dawał o sobie znać z każdą
chwilą.
Zamówiłam jeszcze jedno piwo.
Zapytałam go po hiszpańsku o pokój. Bez większego przekonania.
Nic nawet nie odpowiedział. Popatrzył na mnie z odrazą.
Przypomniało mi się, jak ktoś mnie
kiedyś uprzedzał, że w Peru mają dosyć turystów. No tak. Dosyć.
Skąd miałam wiedzieć, że mają na nich aż taką alergię.
Razem z rachunkiem mężczyzna
przyniósł jednak kluczyk i wskazał w górę. Podziękowałam i po
dopiciu piwa poszłam na górę. Zbliżała się 14:00. Upał był
porażający. Pierwszą rzeczą, którą uruchomiłam był wiatrak.
Nie było nawet mowy o klimatyzacji. Jego ramiona poruszały się
wolno. Lekko muskając stojące powietrze. Poszłam się umyć. Woda
– jak na zimną, bo oczywiście ciepłej nie było tam w ogóle –
była całkiem gorąca. To dlatego siesta jest idealnym czasem na
kąpiel. Woda zdąży się ogrzać w czarnych zbiornikach, które
stoją na dachu.
Prysznic ochłodził mnie trochę.
Postanowiłam powłóczyć się po mieście. Znaleźć centrum, jakąś
starówkę... Jednak oprócz przytulnego skweru z dużą ilością
drzew i centrum handlowego, niewiele znalazłam. Zjadłam dobry
obiad. Musze przyznać, że peruwiańska kuchnia naprawdę mi
zasmakowała i wróciłam do hotelu. Szybko zasnęłam, ale w nocy
obudziło mnie głośne jęczenie i kłapanie. Najpierw nie mogłam
uwierzyć, ale tak. To były zdecydowanie odgłosy czyjegoś
baraszkowania. Szybkiego i mocnego. Kobieta jęczała nieprzerwanie,
a odgłos skóry uderzającej o inną skórę działał na moją
wyobraźnię. Najpierw poczułam zażenowanie. Ściany musiały być
niesamowicie cienkie. Czułam, że ta scena dzieje się obok mnie. Po
godzinie ja już byłam zupełnie wybudzona ze snu, a oni nie
przerywali. Cały czas utrzymywali mocne tempo. Zastanawiałam się,
czy nie ma tam wielu mężczyzn, czy kobieta jest tylko jednak, czy
ma związane ręce. Obrazy, które podpowiadała mi wyobraźnia
sprawiły, że poczułam, że robię się mokra. Zaczęłam dotykać
się, wyobrażając sobie sceny, które dzieją się w sąsiednim
pokoju. Moje ciało było spragnione dotyku. Doszłam bardzo szybko,
ale nadal byłam podniecona. Podeszłam do ściany i robiłam sobie
dobrze na stojącą. Ty razem nie tylko dotykałam łechtaczki.
Włożyłam sobie place. Byłam bardzo mokro. Za ścianą zrobiło
się trochę ciszej, jakby oni też nasłuchiwali. W tym momencie
moim ciałem wstrząsnęła fala orgazmu. Starałam się jęczeć jak
najciszej, ale jeżeli słuchali, to musieli słyszeć. Wróciłam do
łóżka. Nasłuchiwałam jeszcze przez chwilę, ale zza ściany
dochodziło jedynie mruczenie. Gdy przebudziłam się o szóstej nad
ranem, odgłosy owszem, zmieniły się, ale nie świadczyły o tym,
że ich właściciele nadal zabawiają się w najlepsze! Uśmiechnęłam
się z podziwem i zasnęłam ponownie przy dźwiękach miłosnych
igraszek.
Jakie było moje zdziwienie, gdy przy
przedłużaniu pokoju zapłaciłam trzykrotnie mniejszy rachunek. Nie
myślcie sobie, że to ma jakiś związek z doświadczeniami
dzisiejszej nocy! Po prostu tym razem na recepcji był pracownik.
Pewnie policzył mi zwykłą stawkę. Na pewno często tu
europejczycy nie przyjeżdżają, więc nie wszyscy pracownicy znają
tę procedurę.
Zawsze to kilka soli w kieszeni i miły
początek dnia. Po drodze kupiłam sobie mango i poszłam na
konferencję. Jak zwykle straszne nudy. Wszyscy uprzejmi, mili, ale
bez większej szczerości. Nie spotkałam nikogo znajomego. I tak
mijały kolejne dni. Uff... Na szczęście tylko trzy. Jedynym
urozmaiceniem były tylko te nocne maratony w pokoju obok. Moja
ciekawość kiedyś nie wytrzymała i gdy tylko harce chwilowo ustały
wyszłam na korytarz. Każdy człowiek żyje w pewnych schematach.
Ten mężczyzna przed tym też nie uciekałam. Wychodził do łazienki
i nie zamykał drzwi. Na łóżku siedziała kobieta. Widziałam ją
tylko tyłem. Odwróciłam się, a o już tam stał. Nago, z
papierosem w ustach. Typowy macho zakładający, że w takiej oto
perfekcyjnej postaci został stworzony na obraz i podobieństwo Boga.
Aż się wzdrygnęłam.
Kolejnej nocy była jeszcze inna
kobieta. Za każdym razem jednak dźwięki, schematyczne zachowania,
czas – wszystko było takie samo.
Coś mnie w tym facecie odrzucało.
Oczywiście! Ale sami rozumiecie, jak to jest, jak coś Cię tak
niesamowicie odraza. Wcześniej czy później powoli rodzi się
fascynacja.
Wiadomo było, że tak to się skończy.
No, ale o tym następnym razem. :*
Nie mogę się doczekać kolejnego postu! ;*
OdpowiedzUsuń